-

bolek

To już jest konec

No i dotarlśmy do końca tej, sentymentalnej miejscami, ale jakże urokliwej podróży :)

Mam nadzieję, że warto było i dowiedzieliśmy się czegoś nowego.

U celu i u szczytu 

 

Zdaje mi się, w r. 1922-ym to było, gdy jako gość czeskosłowackiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jesienią przyjechałem do Pragi Czeskiej.

Podróż nie udała mi się.

Skutkiem nieszczęśliwego wypadku z ciężką walizką, która spadłszy z siatki, ostrym okuciem uderzyła mnie w udo po wewnętrznej stronie, powstał wrzód, w konsekwencji niezbyt potrzebnie poddany operacji. Podczas operacji straciłem tak dużo krwi, gdy po dwóch tygodniach wreszcie wstałem, z trudem chodziłem.

Co gorsza — Praga drażniła mnie, a nikomu nie mogłem powiedzieć, dlaczego. P. Benesz[1] rozmawiał ze mną o Pradze, prosił nawet, żebym się wypowiedział otwarcie, rozmawiając z nim zauważyłem jednak, że to nie jest możliwe, ponieważ sprawy posunęły się zbyt daleko naprzód, co stało, to się już nie odstanie, sam pan dr Benesz w zagadnieniu się nie zorientuje.

Mianowicie:

Praga miała wtedy ogromny rozmach budowlany. Olbrzymie, wysokie domy czynszowe i długie nieskończenie ulice, ba, dzielnice całe, wyrastały jak po deszczu. Rząd akcję tę popierał, udzielał łatwych i tanich kredytów na budowanie, uwalniał od podatków. Ale — to nie było to, co powinno było być. I dr Benesz czuł, że coś nie jest w porządku, bo sam podczas audiencji powiedział: — To już nie ta dawna, cicha, przedwojenna Praga, którą pan znał kiedyś, to nowoczesne, wielkie miasto!

Wielkie miasto — tak. Czesi starali się gorączkowo rozbudować Pragę do rozmiarów prawdziwie wielkiego miasta. Wielkiego ale nie nowoczesnego w właściwym znaczeniu słowa, nie czeskiego. Prawie wszystko, co wtedy zbudowano, mogłoby stać Duesseldorfie, w Leningradzie, Birmingham czy w Wirtenberdze dzisiejszej. Są to dzielnice zabudowane bardzo gęsto, z ogromnie długimi perspektywami monotonnych ulic, niczym się między sobą nie różniących, a ciągnących wśród nieskończenie nudnych rzędów, brzydkich, banalnych domów czynszowych. Czesi na gwałt dostawiali w swej stolicy właśnie to, co wszędzie gdzieindziej albo zburzono, albo się burzy albo wreszcie burzyć będzie, to znaczy, niezdrowe, brzydkie i szablonowe skupiska domów czynszowych, fatalnych w razie wojny powietrznej i nie do obronienia, nie do utrzymania, w najwyższym stopniu niehigienicznych, pozbawionych powietrza, ciasnych i dusznych. Widać w tym było nie tyle pęd do racjonalnego zabudowania się, ile chęć wykorzystania koniunktury, wielką, kapitalistyczną grę i spekulację gruntowo mieszkaniową, nadużywającą szkodliwie i krótkowzrocznie względów rozbudowy stolicy.

W tym dorobkiewiczowskim rozmachu było też dużo przykrego snobizmu materialistyczno-liberalnego. Kapitalista wykombinował jakąś gorzałę, a chcąc ją spopularyzować, przypochlebił się taniemu, wulgarnemu „bezbożnictwu” plebsu i nadał wódce nazwę „Sakrament”. Takie reklamy wiszą w tramwajach. W tramwajach wiszą też karty z nazwami dzielnic, przez które wóz przejeżdża, w tym oczywiście dzielnicy i stacji pierwszej a także ostatniej. Otóż wozy na paru liniach miały jako stację ostatnią Olszany, na których znajduje się cmentarz. W Pradze „Olszany” są takim synonimem cmentarza jak np. w Warszawie Powązki lub Bródno . Na tych Olszanach, w części cmentarza przeznaczonej dla samobójców i ateistów wybudowano po wojnie krematorium, z którego Praga była i jest bardzo dumna. Bo po pierwsze: jest symbol zwycięstwa nad klerykałami, po drugie: rząd austriacki na zbudowanie krematorium nie chciał dać pozwolenia, po trzecie: krematorium jest dowodem postępowości miasta. Zatem: propaganda, reklama. Wobec tego usuwa się z tramwajów kartę z napisem „K Olszanum”, a umieszcza się zamiast niej kartę z napisem „K Krematoriu”. Niesmaczne. I przytem „K Krematoriu” to tylko „pars pro toto”, bo na Olszanach jest nie tylko krematorium, ale — w ogóle cmentarz, cmentarz legionistów czeskich, poległych i powieszonych na froncie włoskim, cmentarz samobójców, „columboria” z urnami z spalonymi zwłokami itd.

Na dobitkę dodano mi na przewodnika i towarzysza nad podziw tępego i nudnego urzędnika z Ministerstwa Spraw Zewnętrznych, który znów „poddał mnie działaniu” jednego z najobrzydliwszych nuworyszów, jakich świat kiedykolwiek widział. Człowiek ten opchany był własnymi fotografiami, jego samego przedstawiającymi, jak magik kartami i co chwila prezentował mi jakiś zdjęcie w coraz to innym stroju, z żartobliwym niby pytaniem: — Jak sądzicie — to człowiek? — albo: — Widzieliście kiedy taką małpę? — albo: — Spójrzcie tylko na ten głupi pysk! — lub też: — To dopiero morda, nie? — A ja, nieszczęsny, musiałem protestować, chwalić zdjęcia, podziwiać... To było straszne, czeskie „jaaa, jaaa, jaaa!” Oprowadzano mnie przy tym wciąż po jakichś instytucjach ateistycznych, pokazano mi jak się zwłoki pali, zaproszono mnie na godziny szkolne do szkoły bezwyznaniowej itd. Owszem, nie powiem, aby to nie było interesujące, poszedłem, widziałem i jestem wdzięczny. Jednakże — cóż, miałem robić propagandę instytucjom ateistycznym? A w ogóle — czyż w Czechach nie było wówczas n i c ciekawego, nic czym można by się było przed nami pochwalić? Bo to farmazoństwo, jako niby najwyższe „zdobycze kultury”, to było dla mnie trochę za mało. I to wcale a wcale nie było zgodne z prawdziwą, czeską rzeczywistością. Farmazonią Prażacy, farmazonili wówczas jak i wciąż jeszcze byli legionarze, ale kościołów w Pradze Czeskiej wciąż jest dużo, nie ubywają i w czasie nabożeństw zawsze są pełne, a cztery piąte co najmniej całego narodu wierzy i modli się i chodzi do kościołów. Więc to tylko masońska blaga i reklamiarstwo, a tego nie lubię.

Nie dobrze mi było wtedy w Pradze.

Nie podobało mi się to wszystko. Nie było nikogo, z kim mógł bym szczerze pogadać.

Aż nagłe otrzymałem zawiadomienie, że Pan Prezydent Republiki T. G . Masaryk wyznaczył mi na ten a ten dzień na godz. 6-tą wiecz. audiencję.

To było bardzo pięknie, delikatnie i subtelnie.

Bo to nie Prezydent Republiki prosił do siebie ważną figurę urzędową drugiego narodu, lecz T. G. Masaryk, który, wygnawszy Habsburgów z kraju, został Prezydentem Republiki, prosił do siebie na pogawędkę znajomego sobie jeszcze z przedwojennej Pragi beztroskiego i skromnego literata polskiego, który właściwie nigdy o sobie nawet nie mówił, lecz którego zawsze spotykał chętnego i gotowego do czynu na swej ścieżce wojennej przeciw wspólnie znienawidzonej dynastii. „Stary Pan” rozumiał mnie doskonale, wiedział, że nic nie zrobi mi takiej przyjemności, nic nie da takiego zadość uczynienia, jak zaśpiewanie (w duchu, rozumie się) pieśni zwycięstwa w tej samej komnacie zamkowej, w której kiedyś przyjmował „petentów” największy austriacki mól kancelaryjny. „Stary Pan” wiedział, że go nie będę o nic prosił, że niczego od niego nie chcę, ani kariery (ofiarowywano mi naprzód posadę lektora języka polskiego, z której, po zdaniu doktoratu i habilitacji mogłem przejść na profesurę literatury polskiej — nie chciałem), ani orderu, ani żadnych odznaczeń, ani tym bardziej pomocy materialnej, wiedział, że wystarczy mi, iż jako ten sam zwykły sobie, nic nie znaczący Jerzy Bandrowski, były lokator suteryny pani Szewczykowej i „sąsiad ks. Schwarzenbergów” wejdę sobie na zamek i pójdę na pogawędkę do dawnego, dobrego znajomego i profesora, T. G. Masaryka. „Stary Pan” rozumiał ludzi niezależnych i wolnych, umiał ich miłość wolności i niezależności uszanować i umiał ich wspaniale nagradzać.

A tedy, w zwykłym, czarnym garniturze marynarkowym, pojechałem pewnego wieczoru jesiennego taksówką na Hrad. Musiałem pojechać, bo piechotą po operacji nie byłbym zaszedł. Była mgła. Gęsta, granatowo biaława, z rzadka tylko rozświecona nielicznymi stosunkowo lampami łukowymi, plastycznie wypełniała ciche, dostojne podwórza Hradu, osłaniając dyskretnie dumne wieże Chramu św. Wita. W pierwszym podwórzu, tam właśnie, gdzie swego czasu zwykł był zajeżdżać „cysarz pan”, prawie zupełnie nie było ruchu. Przed budyneczkiem straży chodził szyldwach. Z mgły wyszedł do mnie „tajny” w czarnej jesionce i zapytał kim jestem i po co przyjechałem. Odpowiedziałem.

Ukłonił się i odszedł w milczeniu.

Wysiadłem i ruszyłem w kierunku białych schodków, którymi wchodził kiedyś do swych apartamentów w tym skrzydle „cysarz pan”. Jestem punktualny. Gdy wchodziłem na schodki, zegar zamkowy zaczął wybijać godzinę szóstą. U szczytu schodków stały przyparte do ściany dwa cienie — dwaj żołnierze, nieruchomo stojący na warcie z bronią u nogi. Gdy się do nich zbliżyłem, oba oddali mi cześć ostrym ruchem głowy jeden w lewo, drugi w prawo. Poszedłem po schodkach dalej, do garderoby, gdzie zdjąłem płaszcz, po czym dość długim, bardzo ciasnym korytarzykiem udałem się do poczekalni.

W poczekalni nie było nikogo, prócz portiera czy kamerdynera w czarnym, marynarkowym ubraniu. Ten portier zwrócił się do mnie w doskonałym języku polskim. Niby nic nadzwyczajnego. Każdy może umieć po polsku, zwłaszcza już Czech. Ale — wiadomo było, że Prezydent Masaryk, gdy chciał kogoś na audiencji odznaczyć, dobierał zawsze portiera, władającego jego językiem. W dodatku — ten portier mój rówieśnik, pochodził z Rzeszowa, mego rodzinnego miasta, i pamiętał mego ojca, który tam rozpoczynał swą praktykę lekarską. To nie był zbieg okoliczności, lecz ujmująca delikatność „Starego Pana”.

Chwilę gawędziłem z portierem.

Umilkłem, gdy wszedł nowy gość, krótki, gruby, obciśnięty długim, czarnym surdutem, z okrągłą, pucułowatą twarzą. Nie poznał mnie. Ale ja poznałem go od razu, bo znałem go bardzo dobrze. Był to redaktor „Narodnich Listów”, słynny panslawista, naturalnie z przewagą moskalofilską, dr Józef Czerwinka. Zdarzył mu się raz w mej obecności „maler”, (malheur) jak się mówi w Pradze. W loży Nar. Divadla[2] siedział p. Jan Lorentowicz[3] z śp. Ignacym Grabowskim i ze mną. Byli w Pradze w przejeździe do Paryża. W antrakcie wszedł do loży Czerwinka i — były, długoletni korespondent Nar. Listów w Petersburgu — przedstawiwszy się, zaczął rozmowę po rosyjsku. P. Lorentowicz poczerwieniał, żachnął się i odwrócił się do niego plecami, a luby Ignaś Grabowski[4]rypnął mu po swojemu coś tak dosadnego, że Czerwinka zwiał z loży natychmiast ani nawet nie pisnąwszy. Chłop chciał się pochwalić, snob, że umie po rosyjsku, a tu go tak splantowali! Dlatego wolałem go nie zaczepiać. Nie chciałem mu kompromitacji przypominać.

Narodni Divadlo (Teatr Narodowy)

Z sali audiencjonalnej wyszedł jenerał Paris, znajomy z Syberii, były komendant frontu antybolszewickiego w Rosji za czasów Kołczaka. Nasza dywizja syberyjska nie miała szczęścia do jenerałów francuskich. Jen. Janin, wychowany w Austrii, był stronnikiem Habsburgów i Czechofilem, Polaków nie lubił, jen. Paris, wychowany w Moskwie, katolik, był jako monarchista, stronnikiem Romanowów, „moskalofilem” i też nie lubił Polaków. Dziwna rzecz: Obaj ci francuscy wodzowie, wysocy, kościści, z sępimi twarzami a przynajmniej z sępimi, drapieżnymi oczami, robili na mnie wrażenie raczej żołdaków niż żołnierzy. Technicy, mechanicy wojenni, zimni i wyrachowani austriaccy pułkownicy, nie jenerałowie wielkiego, wojennego narodu, małoduszni spekulanci frontowi z mózgami masy papierowej, atramentu i z gałkami z liczydła zamiast koncepcji i pomysłów. Niesympatyczni byli i nic dobrego ani mądrego na Syberii nie zrobili.

Porozmawiawszy ze mną chwilę, jen. Paris poszedł. Była to jego pożegnalna audiencja u Prezydenta Masaryka, bo wyjeżdżał do Francji. Czerwinka rozwinął przyniesiony z sobą rulon i zagłębił się w nim. W saloniku było cicho.

Nagle szczęknęła klamka i drzwi do sali audiencjonalnej odskoczyły, równocześnie dało się słyszeć stłumione terkotanie dzwonka elektrycznego. — Tak więc — niech pan raczy! — rzekł do mnie portier, uchylając przede mną drzwi.

Wszedłem do wielkiej sali, nieco ciemnawej. Nieliczne sprzęty, przeważnie krzesła i fotele rozstawione były wzdłuż ścian. Po lewej stronie parę lamp elektrycznych oświetlało jasno stół, nakryty czerwoną, pluszową kapą, takąż kanapkę, dwa wyściełane krzesełka i fotel.

Słynna, drogocenna posadzka połyskiwała głębokimi refleksami.

Od cesarskich czasów sala ta nic a nic się nie zmieniła. Znałem ją, bośmy przecież nieraz chodzili zwiedzać zamek.

W środku sali stał wysoki, mocno zbudowany mężczyzna w wieczorowym stroju. Kolega, literat, dr Jerzy Guth,Guth (z lewej) i Coubertin, 1925 

autor znanych książek o dobrych manierach towarzyskich i zachowaniu się w salonie, za Masaryka ochmistrz dworu.

— Raczcie chwilę zaczekać — rzekł podszedłszy do mnie i skłoniwszy się — Pan Prezydent zaraz przyjdzie.

Podziękowałem ukłonem. Dr Guth skłonił się również i wyszedł.

Stałem w środku wielkiej sali, rozglądając się i wyczuwając atmosferę.

Sala była nieco mroczna, cicha i pusta, niczym nie pociągająca, powiedzmy — brudna, taka sobie. Tylko parkiety błyszczały pięknie i dostojnie.

Wtem otwarły się naprzeciw mnie drzwi do gabinetu jaśniej oświetlonego i w ich obramowaniu pokazała się na jasnym tle czarna sylwetka Prezydenta. Smukła, prosta figura w czarnym garniturze marynarkowym, okrągła czaszka i migotanie szkieł na wysokości oczu. I tenorowy głos mówiący naturalnie, swobodnie, wesoło i dobrotliwie-serdecznie: — Jak se mate, pane Bandrowski?

Ani śladu jakiejś obrzędowości czy pompatyczności. Odpowiadam:

— Moje neta, dobry weczer, pane prezidente!

Prezydent idzie ku mnie z wyciągniętą ręką, a gdyśmy się przywitali, prowadzi mnie ku jasno oświetlonemu stołowi:

— Tak si sednite! — mówi, sadowiąc mnie na wyściełanym krzesełku i sadowiąc się w fotelu. — Tak jak se wam libi Praha?

Usiadłszy, Masaryk wyjmuje z prawej kieszeni marynarki metalową tabliczkę z sześciu różnobarwnymi guziczkami i kładzie ją pod ręką na stole. Wiem, że to dzwonki, ale tabliczka nie ma kontaktu.

Prezydent wygląda doskonale i jest najwyraźniej w dobrym humorze.

— Gdzie żeśmy się to widzieli ostatnim razem? — pyta.

— Na stacji w Nieżynie, kiedyśmy zmykali przed Niemcami z Kijowa — odpowiadam — Pan profesor (naturalnie tytułuję Prezydenta po staremu) jechał z misją angielską, ja z żołnierzami. Jeszcze pan profesor zapomniał w hotelu wywiad — Masaryk uśmiecha się.

— A! „Czego się możemy spodziewać?” — przypomina sobie. — No, to teraz już nieaktualne.

Poruszamy tematy aktualne. Mówię o zbyt wybujałym rozumieniu Czechów o sobie, o szowinizmie.

Widzę, że Prezydent nie rozumie mnie.

Mówi:

— Szowinizm? Przecie ja narodowych demokratów zupełnie nie dopuściłem do głosu. Kramarz milczy, nikt z jego partii nie ma u mnie nic do gadania.

Prezydent myśli, że „szowinistami” są tylko „młodoczesi”?

Oho! Już widzę że się nie porozumiemy.

Działanie masy na jednostkę.

Nie łatwo oprzeć się temu wpływowi. On silniejszy nawet niż chemia ziemi. Poddają mu się najwybitniejsze jednostki. Muszą.

Mówię o przykrym stosunku Czechów do nas, o powstrzymywaniu podczas wojny z bolszewikami transportów z amunicją.

Prezydent tłumaczy:

— Sami mieliśmy wówczas trudności z swymi robotnikami. Skutkiem zbliżania się bolszewików umysły były bardzo podniecone. Znacie sposób myślenia naszych robotników. Trzeba było być bardzo ostrożnym. Trudno było wywierać presję, to mogło się okazać zgubnym, mogło wywołać wybuch.

Poruszam sprawę wojny polsko-czeskiej o Śląsk i przypominam:

— Pan profesor powiedział w Kijowie, że nasi i wasi politycy wynajdą odpowiednią formułę. —

— Ta formuła znalazła się! — przerywa mi Prezydent Masaryk.

— „Formuła” wymuszona wojną — wtrącam.

— Zapytajcie o to mego ministra spraw zewnętrznych! — ciągnie Prezydent. — Zresztą — inaczej się mówi, gdy się jest prezesem jakiegoś rewolucyjnego związku, a inaczej jako głowa państwa! — kończy.

Wiem, wiem! Tamto, w Kijowie, zostało przekreślone i — dobrze jest, jak jest. I wiem, to nie fałsz, nawet nie oportunizm. Nie tylko inaczej się mówi jako głowa państwa, do czego można być zmuszonym okolicznościami, „racją stanu”. Ale inaczej się też myśli, bo inaczej się czuje w atmosferze, naładowanej upartą wolą i dążeniami całego narodu. Batory musiał być w Polsce królem polskim, Hohenzollerni w Rumunii są Rumunami, niemożliwe inaczej.... Jakże trudno być na tym stanowisku obiektywnym, nie dać sobie nic sugerować, nie stracić z oczu rzeczywistości!

Przeszedłem na inny temat. Gawędzimy już teraz o sprawach mniej drażliwych, o pewnych książkach, źródłach. —

— Potrzebujecie książek? — ożywia się Prezydent.

Zbudził się w nim od razu profesor, humanista.

Dzwoni na swego sekretarza „literackiego”.

— Gdzie mieszkacie? — pyta mnie.

— W hotelu „U arcyksięcia Stefana”. Prezydent zwraca się do sekretarza:

— Zaniesiecie jutro rano panu Bandrowskiemu książki do hotelu.

Zaczął wymieniać tytuły. Było tego dużo.

— O której godzinie wstajecie, aby sekretarz wiedział, kiedy wam książki zanieść?

— Ja? o piątej.

— O piątej po południu? — dziwi się Prezydent.

— Nie! O piątej rano.

— No, o piątej rano to on wam nie będzie mógł przynieść — śmieje się Prezydent.

— O jedenastej będzie panu wygodnie? — pyta sekretarz.

— Proszę, niech będzie o jedenastej.

Sekretarz wyszedł. Rozmawiamy przez chwilę. Czuję, że trzeba już iść.

Wstaję, dziękuję za audiencję, książki, żegnam się.

„Stary Pan” żegna mnie serdecznie.

W duszy mam pewność, że się już więcej nie zobaczymy.

„Stary Pan” jest niezmiernie miły, ale:

— Inaczej się mówi, gdy jest przewodniczącym jakiegoś związku rewolucyjnego, a inaczej, gdy się jest głową państwa.

Z przewodniczącym związku rewolucyjnego miałem zawsze o czym mówić.

„Głowa Państwa” ma do tego „swych ministrów”.

— Pozdrawujte wszechny znane! — kończy serdecznie Pan Prezydent i wymienia nazwiska.

Wreszcie, podawszy mi po raz ostatni rękę, mówi:

— Na zdar!

Ściskając podaną rękę, skłoniłem się głęboko i na sekundę zamarłem tak z pochyloną głową.

Żegnałem przewodniczącego związku rewolucyjnego.

Gdy podniosłem głowę, miałem przed sobą szefa państwa.

Skłoniłem się trochę już sztywniej i skierowałem się ku drzwiom.

Wyszedłem tak zamyślony, gdy u wyjścia warta znów rzuciła głowami, wzdrygnąłem się.

Cicho było na zamglonym dziedzińcu. Moja taksówka odjechała, trzeba było zejść na dół piechotą.

Schodząc ku swej starej Nerudowej ulicy (przemieszkałem półtrzecia roku), myślałem:

— Trudno, bardzo trudno zostać sobą, gdy się rządzi milionami ludzi. Temu wpływowi uległ nawet ten uczony filozof. Rozpływa się duchowo w duchu masy. Ale nasz? O, ten ma twardy kark. Nie zegnie go przed nikim, nie spuści z tonu nigdy... No, skończyło się!

Znalazłem taksówkę, pojechałem do „Fleków” na ciemne piwo. 

 

Kultura, 7 listopad 1937 r.

 

[1] Edvard Beneš (ur. 28 maja 1884 w Kožlanach, zm. 3 września 1948 w Sezimovie Ústí) – czeski polityk, prezydent Czechosłowacji w latach 1935-1938, na uchodźstwie w latach 1940-1945, i ponownie w kraju w latach 1945-1948, premier Czechosłowacji w latach 1921-1922, członek parlamentu w latach 1920-1925 i 1929-1935.

[2] Teatr Narodowy (czes.: Národní divadlo) – teatr w Pradze zbudowany w stylu neorenesansowym, znany jako „Alma Mater czeskiej opery”, jak również krajowy pomnik historii i sztuki. Wpisany pod numerem 111. na listę Narodowych zabytków kultury Republiki Czeskiej.

[3] Jan Lorentowicz, ps. „M. Chropieński” (ur. 14 marca 1868 w Pabianicach, zm. 15 stycznia 1940 w Warszawie)

– polski krytyk teatralny, publicysta, dyrektor teatrów, prezes Polskiego Pen Clubu członek Polskiej Akademii Literatury.

[4] Ignacy Grabowski (ur. 1866 w Ogorzelicach, zm. 1933) – polski pisarz, autor cyklu felietonów artystycznych pt. „Pamiętniki Rupiecia”, artykułów publicystycznych, nowel oraz komedii i dramatów, wystawianych głównie na scenach warszawskich (m. i. „Franek Cygan” 1904, „Król Stanisław August” 1908, „Sokół” 1910, „Szarada” , „Burza”, „Bez wyjścia”, „Rodzeństwo”, „Przysięga trzech” i „Granum salis”). Przełożył „Poczwórne źródło twierdzenia o podstawie dostatecznej” Schopenhauera.



tagi: jerzy bandrowski 

bolek
17 sierpnia 2021 15:00
9     1541    15 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

atelin @bolek
18 sierpnia 2021 09:18

Takie skrzywienie zaszczepił mi @Pioter: ciekawe znaczki pocztowe...

zaloguj się by móc komentować

bolek @atelin 18 sierpnia 2021 09:18
18 sierpnia 2021 09:47

My tutaj mamy różne "skrzywienia" ;-)

Aż poszukałem lepszego zdjęcia, ale i tak nie ogarniam tej symboliki... że niby okowy niewoli zrzucone? ...

zaloguj się by móc komentować

Numisma @bolek
18 sierpnia 2021 10:33

Według pewnego źródła znaczek przedstawia postać kobiety w słowackim stroju narodowym, w radosnej postawie dziękczynnej, na tle gór Říp (Czechy) i Krywań (Słowacja). VHB to Vratislav Hugo Brunner, autor grafiki.

Jak to ze znaczkami bywa, najcenniejsze są te z błędami. W tym przypadku rekord pobił egzemplarz nie tyle z błędem druku, co wykonanego ex post nadruku. Chyba należy to rozumieć tak, że znaczek z dopłatą kosztuje 100 halerzy. Zupełnie bez sensu, bo przecież istniał taki nominał.

I to jest dopiero zagadkowe.

 

 

zaloguj się by móc komentować

bolek @Numisma 18 sierpnia 2021 10:33
18 sierpnia 2021 10:47

Super. Dzięki za wyjaśnienie :)

zaloguj się by móc komentować

atelin @bolek 18 sierpnia 2021 09:47
18 sierpnia 2021 11:30

Czechosłowacka odpowiedź na Germanię z germańskich banknotów?

zaloguj się by móc komentować

bolek @atelin 18 sierpnia 2021 11:30
18 sierpnia 2021 12:43

Możesz mieć rację, chociaż z drugiej strony...  Germania ;-)

zaloguj się by móc komentować

Paris @bolek
18 sierpnia 2021 15:03

Dziekuje,  Panie  Bolku,...

...  za  bardzo  ciekawa  lekture...  naprawde  bardzo  lekko  mi  sie  to  czytalo,  szczegolnie  wpis  uzupelniony  absolutnie  genialnym  wpisem  Pani  Rembikowskiej...

...  szkoda,  ze  to  juz  koniec,...  no  i  mysle,  ze  w  koncu  zrozumialam  pochodzenie  powiedzenia  "byc  na  fleku"  =  "byc  po  piwku",...  sama  fotka  bardzo  przyjemna  i  choc  nie  lubie  piwa  -  to  akurat  tego  bym  skosztowala.

zaloguj się by móc komentować


Paris @bolek 18 sierpnia 2021 15:28
18 sierpnia 2021 16:08

Merci...

...  i  czekam  na  kolejne,  oryginalne  i  ciekawe  wpisy  !!!

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować