-

bolek

Przyjemność efektu vs efekt motyla

Poniżej, kolejna porcja ciekawostek historycznych, we wspomnieniach Jerzego Bandrowskiego.

Przyjemność efektu

 

Po obiedzie, który, patrząc na Wełtawę, most Karola i Hradczany zjedliśmy na werandzie restauracji żofińskiej, poszliśmy zwiedzać Pragę.

Znałem to śliczne miasto doskonale i z całą przyjemnością podjąłem się oprowadzenia po nim pana Andrzeja, który za to opowiadał mi o sobie. Było to bardzo ładne i zajmujące, ale męczące zarazem. Niemojewski, elegancki, wytworny, zadowolony z siebie i z życia, patrzył na świat i ludzi uprzejmie zmrużonymi oczami, łaskawie i dobrotliwie, w mądrej swej wyrozumiałości racząc przyjmować wszystko, co jest — jak jest, nie krytykując już i nie wydziwiając... W końcu — cóż? Czyż nie miał, z czego być zadowolony i dumny? Za postępowy i radykalny sposób myślenia odsądzono go od czci i wiary, odsunięto się od niego, rodzina się go wyrzekła, przymierał z żoną głodem, ale — nie poddał się. Walczył dalej. I wreszcie doprowadził do tego, że w społeczeństwie bezsprzecznie katolickim mógł był wydać swą „Legendę”, urągającą najświętszym uczuciom świata katolickiego. Pod naciskiem duchowieństwa cenzura austriacka skonfiskowała mu tę książkę. No i co? Znalazło się czterech posłów, którzy podpisali interpelację[1] w tej sprawie,

książkę musiano w austriackim parlamencie przeczytać[2] — wszechświatowa reklama! — po czym wydano ją jako stenogram z posiedzeń parlamentu — i poszła świetnie. Naród, który Matkę Boską ogłosił swą królową, nie tylko pozwolił na wydrukowanie „Legendy”, ale czytał ją z zainteresowaniem, tu i owdzie z złośliwym uśmieszkiem. Ha! Podnieśli głos biskupi — starczyły przeciw nim cztery głosy polskich posłów socjalistycznych, za dziełem bluźniercy ujął się parlament austriacki, parlament państwa katolickiego, któremu panował „Król Apostolski”. I w samym „sercu Polski” w Warszawie, bezbożnik wydawał sobie swoje własne pismo, swą „Myśl Niepodległą”, w której wolno mu było z religią i z Kościołem rzymsko-katolickim walczyć, jak mu się żywnie podobało, nie licząc się z nikim i z niczym. I cóż, że społeczeństwo trzęsło się z oburzenia? Któżby się liczył z społeczeństwem niewolnym, niezorganizowanym, nie mającym własnego rządu, bezsilnym i bezradnym? Niech sobie krzyczy, niech jęczy, niech płacze, niech pokutuje! A tymczasem tydzień w tydzień dziesiątki tysięcy zadrukowanych jadowicie zeszycików idą w masy, rozbierane i czytane nie tylko przez Żydów, lecz przede wszystkim przez młodzież szkolną, zawsze buntowniczą, zuchwałą, chciwą nowinek i skłonną do radykalizmu, przez malkontentów, przez zarozumiałą półinteligencję, nie znającą dla nikogo i niczego respektu, przez zuchwałych samouków, wreszcie — przez proletariat, rozmyślający wciąż nad wyzwoleniem z wszelkich krępujących go więzów. Nie podobało się to nikomu? Niech się nie podoba. A panu Niemojewskiemu — podoba się.

— Niemojewski, proszę pana, nic sobie z nagonki swych przeciwników nie robi — opowiadał mi pan Andrzej — bo Niemojewskiemu nic zrobić nie mogą. Pienią się na Niemojewskiego, w łyżce wody chcieliby go utopić, a Niemojewski co rok zagranicę wyjeżdża, a z redaktorami pism „Wolnej Myśli” nawet nie gada, bo żadne pismo nie idzie tak, jak „Myśl Niepodległa” Niemojewskiego. I to właśnie — w ultrakatolickiej Polsce.

Strasznie chełpliwy był pan Andrzej, opowiadał mi wciąż o swych triumfach, a o sobie mówił stale przez trzecią osobę jak o kimś obcym.

Mówił mi o Żydach:

— Strasznie zadowoleni, że tępię religię i Kościół katolicki. Przychodzili do mnie, gratulowali mi, przynosili zebrany przez siebie materiał przeciw katolicyzmowi. Podziękowałem im grzecznie. — Nie, moi panowie! Niemojewski wychowany został w religii i w Kościele katolickim, Niemojewski sam da sobie rady z katolicyzmem. Od wyznawców innych religii Niemojewski żadnych materiałów nie potrzebuje. W walce z katolicyzmem. Natomiast, jeśli panowie chcą Niemojewskiemu w walce o Wolność Myśli Ludzkości Myślącej dopomóc, proszę, może panowie zbiorą materiały potrzebne do walki z religią żydowską. — A, u nas żadnych przesądów ani zabobonów nie ma! — Nie ma? No, to Niemojewski panom pokaże, że są.

Tu pan Andrzej zaczął się śmiać.

— I Niemojewski im to pokaże. Zaraz po powrocie z urlopu.

— A jakie oni mają przesądy? — Zapytałem zaciekawiony.

— Słyszał pan co o maglowaniu trupów?

— Nie. 

— Obrzydliwe.

— Na czym to polega?

— Mówię panu, że obrzydliwe.

— Może mi pan opowie.

— Niedawno jedliśmy obiad. Zwróci pan.

— Nie zwrócę, proszę pana, wytrzymam.

— Ale ja zwrócę.

I nie dowiedziałem się o tym „maglowaniu” niczego.

Opowiadał mi też o szalonym sukcesie, jaki miał jego odczyt o zdobyciu Jerozolimy.

— Wielka sala Filharmonii była pełna. Ja nie czytam, panie, ja mówię. I bardzo dobrze mówię.

— O ile cierpiętniczo nie wyję! — pomyślałem, ale, rzecz prosta, nie powiedziałem.

— Otóż — Żydów było na odczycie dużo. Panie, kiedy zacząłem opisywać rzeź i zburzenie Jerozolimy — to wywarło tak ogromne wrażenie, że w sali rozległo się szlochanie i powszechny płacz. Żydzi zanosili się od płaczu, szlochali, jęczeli. Musiałem mieć potem drugi odczyt. Żydzi dla siebie uprosili. Sala przepełniona, płacz!

Chwilę milczał, a potem kiwnął sobie głową i rzekł z uznaniem:

— Niemojewski umie mówić. A jedno wspomnienie, specjalnie literackie, było bardzo ładne.

— Byłem w Palestynie — opowiadał Niemojewski. — Otóż w „Legendzie”, którą pisałem, Palestyny jeszcze nie znając, dałem opis Jerozolimy, widzianej z wierzchołka pewnej góry, przez którą prowadziła i dziś jeszcze prowadzi droga. Przestudiowałem dokładnie mapę, obliczyłem wysokość i według tych moich obliczeń Jerozolimę z tej góry musiało się widzieć. Otóż, gdy potem do Palestyny wyjechałem, jechałem tą drogą przez góry na ośle. Ach, panie, jaką ja miałem emocję, gdy do wierzchołka góry podjeżdżałem. Widać z niej Jerozolimę czy nie widać? Podjeżdżałem powolutku, krok za krokiem, wreszcie — wychyliłem głowę z poza wzgórza — jest! Widać Jerozolimę!

Niemojewski się nie omylił!

Jakżeż mogło być inaczej? Już wówczas zrozumiałem, że na świecie nikt nie ma racji, wyjąwszy jednego Niemojewskiego.

Bardzo mu się spodobała stara, cicha uliczka Alchemików.

I tu odbyła się między nami rozmowa, która mi utkwiła w pamięci na całe życie — wśród małych domków uczonych, którzy w klasztornym niemal odosobnieniu szukali kamienia Mądrości, rozmyślali nad „perpetuum mobile” itd.

Miałbym do pan wielką prośbę — rzekłem.

Pan Andrzej spojrzał na mnie pytająco i rzekł:

— Proszę.

— Chciałbym zadać panu pewne pytanie.

— Proszę.

— Ale pod warunkiem, że mi pan na nie odpowie bezwzględnie szczerze.

Skinął głową.

— Przyrzekam.

— Widzi pan: To dla mnie bardzo ważne. Może zadecydować o całym moim życiu. Jestem młody — szukam. Pan starszy i twierdzi pan, że pan znalazł. Jest pan poetą — ja jestem nim też. Jest pan Polakiem — ja także, a wiemy, co to znaczy. To znaczy, że musimy walczyć. Nie powołuję się na żadne powinowactwo, ale jedno wynika z niego: ja wiem, kim pan jest, pan wie, kim jestem ja. Czy powie mi pan bezwzględną prawdę? Daję słowo honoru, że o rozmowie naszej nikt wiedzieć nie będzie, o ile odpowiedź pańska miałaby być dla pana niewygodna. Powie mi pan szczerą prawdę?!

Niemojewski spojrzał mi w oczy i rzekł:

— Tak. — Więc: Wiem, że pan jest wolnomyślicielem i zwalcza pan i religię katolicką i Kościół rzymsko-katolicki. Ja to zrozumiem. Pan, o wiele starszy i uczeńszy ode mnie, może mieć swoje racje, z których niejedną prawdopodobnie i ja bym uznał, a na wiele innych nie wiedziałbym, co odpowiedzieć. Ale w życiu człowiekowi zdarza się, że nieraz bardzo słabnie. Przychodzą tak straszne chwile, takie się na człowieka walą nieszczęścia, takie okropne przeżywa zwątpienia, że sam absolutnie już rady sobie dać nie może. Nie przeżywał pan w życiu takich ciężkich chwil?

— Przeżywałem. Więc?

— Czy wtedy — bodaj w myśli tylko, w najgłębszej głębi duszy, choćby w tajemnicy przed sobą, nie zdarzyło się panu choćby jednym słóweczkiem maleńkim — westchnąć do Boga.

Niemojewski stał długą chwilę w milczeniu. Wreszcie rzekł twardo:

— Nie.

Teraz znów ja milczałem. Przeraziła mnie ta zatwardziałość — duszy.

Bo — rozum może nie uznawać, buntować się, może się — procesować, to wszystko zależy od charakteru i temperamentu, ale żeby dusza zapiekła się w swym uporze tak, że nawet męka nieznośna nie potrafiłaby jej wzruszyć, tego nie rozumiem. W moim ówczesnym rozumieniu, zależnie od inteligencji, wiedzy, śmiałości i samowystarczalności umysłowo duchowej, można było zlikwidować wszystko.

Ale — Bóg?

Jedyne co jeszcze zostawało?

Straszne!

Jakże tak można żyć — zupełnie samotnie?!

Spytałem znowu:

— Nigdy?

— Nigdy! — odpowiedział Niemojewski.

— Zupełnie, ani trochę nie wierzy pan w Boga?

— Zupełnie!

Więc, zdaniem pana, Boga nie ma?

— Nie ma!

— A co w takim razie jest?

— Wszechświat.

— A nad nim?

— Nie wiem. Najprawdopodobniej — nikt. Ale choćby nawet był — to co mnie to obchodzi. Nigdy do niczego nie potrzebowałem Boga i zupełnie nie potrzebuję. Nie wierzę, ale gdyby nawet był, przyjmijmy, że jest — to ja Go nie znam i nigdy nie poznam, bo Go ze mną nic nie łączy. On — przyjmujemy, że jest — Bóg, ja — człowiek. Nie mamy z sobą nic wspólnego, nic nas nie łączy. Ja żyję na ziemi, gdzie On — nie wiem. Ale — moim zdaniem — Boga nie ma.

— A jeśli jest?

— To mnie nic nie obchodzi. Ja Go nie widzę, nie znam.

Staliśmy tuż naprzeciw siebie, z całą siłą patrząc sobie w oczy.

I nagle twarz Niemojewskiego; krótka, trochę kocia, różowa, jakby stężała i pociemniała, a oczy stały się zimne.

— Boga nie ma! — powtórzył jeszcze raz.

Oddychałem z trudnością, jak podczas mocowania się.

Ale wreszcie przemogłem się.

— Ja tego jeszcze pewien nie jestem! — odpowiedziałem spokojnie. — I choć czytałem nawet „Para Celsum”[3], bywa, że czasem westchnę ...

— O, czemżeby nie? — odpowiedział Niemojewski, już spokojny! pogodny. Pamiętam, byłem raz nad Atlantykiem z Aleksandrem Świętochowskim[4].

Szliśmy plażą. A właśnie był przypływ wieczorny i zachód słońca. Wyobraża pan sobie: wzburzony ocean, nad nim słońce, wspaniale zachodzące. Staliśmy tak i podziwialiśmy tę potęgę i wspaniałość żywiołu, gdy naraz Świętochowski rzekł:

— A jednak — to zawsze będzie piękne i pozostanie na wieki: — Ojcze nasz, który jesteś w

niebie, święć się imię Twoje ...

— Świętochowski to powiedział? — zapytałem żywo.

— Tak — odpowiedział Niemojewski.

Na tym skończyła się nasza rozmowa o Bogu.

Nie była to żadna dysputa, lecz rozmowa prawie informacyjna. Na moje pytanie odpowiedział mi Niemojewski szczerze. Zauważywszy, że wyznaniem jego jestem przygnębiony i że duchowo nie mogę się od Boga oderwać, wspomniał o Świętochowskim, jak gdyby chciał rzec: — Widzisz, j a nie wierzę. Taki już jestem. Ale to, że ty mimo wszystko wierzysz, nie dowodzi z twej strony ani zacofania, ani głupoty, ani słabości, bo popatrz: Świętochowskiego znasz, nie możesz powiedzieć, aby on nie był liberałem, ba, więcej, a przecie on — wierzy!

Było to ze strony Niemojewskiego subtelnie, delikatnie i pięknie.

Włóczyliśmy się jeszcze po mieście do pierwszej w nocy, a przez cały czas pan Andrzej opowiadał mi cuda o Niemojewskim i jego triumfach. Byłem tym oszołomiony, przy tym bardzo zmęczony, a w dodatku niemożliwie ucierały mnie odrobinę za ciasne lakierki (z wuja!), które na cześć sławnego naszego farmazona włożyłem. Odprowadziwszy go do hotelu i pożegnawszy się z nim uroczyście, pobiegłem czym prędzej w cień Prasznej Bramy, skąd, zdjąwszy przeklęte lakierki i pończochy, boso podyrdałem przez całe miasto za rzekę i w górę, ku Hradczanom, w pobliżu których mieszkałem.

Gdy na drugi dzień rano przyszedłem na Żofin, dowiedziałem się, że Niemojewski pracuje w jakiejś komisji.

A potem coś się zepsuło i naraz dowiedziałem się — dnia już trzeciego, — że w nocy prawie wszyscy wybitniejsi wolnomyśliciele niemieccy Pragę niespodziewanie opuścili.

Co się stało?

Jakieś wystąpienie pana Niemojewskiego. W związku z telegramem do króla Alfonsa w sprawie Ferrera.

Mianowicie — pan Andrzej powiedział, że dobrze, zgadza się na wysłanie telegramu do Alfonsa XIII. Wprawdzie to z „Wolną Myślą” nie ma nic wspólnego, bo to tylko walka poddanego z monarchą, a nie sprawa ogólnoludzka, ale — niech będzie. Ze swej strony zaś on stawia wniosek i żąda, aby Kongres Wolnej Myśli obradujący w Pradze Czeskiej wysłał do Wilhelma II

(było to właśnie po słynnym jego przemówieniu w Malborku) telegram protestujący przeciw pozbawieniu przyrodzonych praw żywego narodu, wydzieraniu mu ziemi, na której się urodził i której jest właścicielem i gospodarzem, zabranianiu mu posługiwania się ojczystym językiem itd.,itd.

Poddano ten wniosek pod głosowanie. Delegaci narodów romańskich i słowiańskich natychmiast jednogłośnie go uchwalili. Niemcy poprosili o zwłokę, aby się mogli namyśleć, a w nocy cichaczem wyjechali. Wielcy wolnomyśliciele i śmiali rewolucjoniści na cudzej ziemi i wobec cudzych władców czy porządków, przeciw swemu „autokracie” wystąpić nie mieli odwagi. W gruncie rzeczy wcale nawet nie myśleli.

I tak pan Niemojewski swym wnioskiem jednomyślność Kongresu i sam Kongres rozbił.

Doprowadził go — do absurdu.

Z dumą mi o tym opowiadał, kiedym się z nim żegnał.

— Widzi pan! — mówił, wielce z siebie rad — Niemojewski nie da się wziąć na plewy. Z Niemojewskim trzeba się liczyć, trzeba z nim być ostrożnym, bo inaczej Niemojewski może się stać łatwo — bardzo nieprzyjemny.

Podejrzewałem wówczas, a dziś jestem już zupełnie pewny, że pan Andrzej „wracając właśnie z Skandynawii”, jechał do Pragi z powziętym z góry zamiarem rozbicia Kongresu Wolnej Myśli, jeśli tylko nadarzy się ku temu najmniejsza przyczyna i sposobność. W każdym razie postanowił być bardzo nieprzyjemnym. Czemu: Po pierwsze, aby pokazać, że z Niemojewskim trzeba się liczyć. Po drugie: Ponieważ cała ta rewolucyjna banda już wtedy o niepodległej Polsce słyszeć nie chciała i unikała stosunków z nią nawet na międzynarodowym terenie „Wolnej Myśli”. Można by powiedzieć, nie „nawet”, ale „właśnie” na terenie rewolucyjnym. Tak czy inaczej, w konstytucyjnych rzekomo monarchiach czy w liberalnych, rzekomo demokratycznych republikach, Polacy mieli zostać niewolnikami, porzuconymi na pożarcie — komu? Tym, którzy rządzili już monarchiami, a przygotowywali grunt pod nowe republiki — Żydom.

To Niemojewski czuł i na t o potrafił zareagować bardzo silnie.

Czy nie rozumiał, że zwalczając religię i Kościół tym samym dopomaga t e j „międzynarodówce”, która sobie Polski odrodzonej nie życzy?!

Prawdopodobnie — tak. Ale z drugiej strony zbyt ufał Polskiej Partii socjalistycznej, zbyt wierzył w polskość rewolucjonizmu naszego robotnika, nie przeczuwał komunizmu, nie wiedział, nie przewidywał, w jakiej się pojawi postaci.

Dlatego, nieświadom ni wielkości ni doniosłości zbliżającego się już niebezpieczeństwa, lekceważył je i — wichrzył sobie, hulał ze swą „Myślą Niepodległą”.

O czym jeszcze w zakończeniu.

Tymczasem zaś skończmy z Kongresem „Wolnej Myśli”.

Po odjeździe Niemców w komisjach i podkomisjach nie działo się już nic. Nie było kompletu.

Sensacją dnia, a właściwie nocy stała się natomiast wielka publiczna dysputa religijna, która się odbyła w wielkiej sali gmachu Giełdy Spożywczej.

Na estradzie zasiadło 11, a bodaj czy nie 13 austriackich komisarzy policyjnych, władających wszystkimi językami Europy. W tyluż językach bowiem spodziewano się przemówień. Tu jednak w dbałości przesadzono. Mówcy przemawiali po niemiecku, ewentualnie po francusku. Zebrany w sali kwiat inteligencji praskiej oba te języki rozumiał.

Ze strony wolnomyślicieli mógł zabrać głos, kto chciał.

Religii i Kościoła broniło dwóch mówców; obaj byli duchowymi, jeden, o ile pamiętam, Dominikanin, drugi Jezuita, ksiądz bardzo uczony. Obaj byli świetnymi mówcami, każdy w swoim rodzaju. Dominikanin był patetyczny, Jezuita, spokojny i nadzwyczaj opanowany, rozumował: jasno, zrozumiale, niezbicie.

Sprowokowani patosem i koturnem Dominikanina, „wolnomyśliciele” rzucili się na niego tak zajadle, że w krótkim starciu wystrzelali wszystkie swe argumenty. Wówczas zabrał głos Jezuita.

Słuchacze przysłuchiwali się dyspucie w skupionym milczeniu, z błyszczącymi oczami i z wypiekami na policzkach. Przez długie godziny nikt nie ruszał się z miejsca, nikomu nie przyszło na myśl wyjść na papierosa.

Dzień się zrobił, gdy wreszcie dyskusję zamknięto.

Wszyscy przyznali:

Zwyciężył — Jezuita.

O zwycięstwie tym mówiło się długie lata.

 

Kultura, 13 grudnia 1936 r.

 

[1] „Pierwsza interpelacja poselska do ministra sprawiedliwości w sprawie Legend została wniesiona w parlamencie wiedeńskim dnia 14 kwietnia 1902 r. Przedłożył ją poseł Klofacz wraz z grupą posłów socjalistycznych. Tym samym w pismach mogło się ukazać opowiadanie Wysłaniec, jako dokładny przekład z protokołu stenograficznego. … Drugą interpelację w parlamencie wiedeńskim do ministra sprawiedliwości przedstawił wraz z grupą posłów poseł Daszyński dnia 25 kwietnia 1902 r.” - HENRYK BAŁABUCH, Bluźnierstwo czy walka polityczna? Dyskusja o wolności słowa wokół „Legend” Andrzeja Niemojewskiego, 2006

[2] „Z chwilą kiedy skonfiskowany utwór został odczytany przez jakiegoś posła z trybuny parlamentarnej, mógł być on następnie opublikowany i rozpowszechniany jako fragment interpelacji poselskiej. Tę drogę nagminnie wykorzystywano w monarchii habsburskiej do obchodzenia zakazów cenzuralnych.” - HENRYK BAŁABUCH, Bluźnierstwo czy walka polityczna? Dyskusja o wolności słowa wokół „Legend” Andrzeja Niemojewskiego, 2006

[3] Przeciw Celsusowi (gr. Κατά Κελσου, łac. Contra Celsum) - pismo Orygenesa napisane w 248 roku, jako odpowiedź na krytykę chrześcijaństwa zawartą w Prawdziwym słowie autorstwa Celsusa.

[4] Aleksander Świętochowski (ur. 18 stycznia 1849 w Stoczku Łukowskim, zm. 25 kwietnia 1938 w Gołotczyźnie) – polski pisarz, publicysta, filozof i historyk, aforysta, krytyk, publicysta polityczny, działacz społeczny.



tagi: jerzy bandrowski 

bolek
31 lipca 2021 09:00
8     1077    5 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Alberyk @bolek
31 lipca 2021 09:29

Czy dzisiaj znalazł by się tej miary Jezuita, o Dominikanach nie wspominając? 

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @bolek
31 lipca 2021 09:33

Kwinto? Kto to był ten Niemojewski? Kolega Mirosława Siczyńskiego? Kto opłacał jego podróże?

zaloguj się by móc komentować

bolek @Alberyk 31 lipca 2021 09:29
31 lipca 2021 10:54

Myślę, że tak. Pytanie tylko, czy zostałby zaproszony...

zaloguj się by móc komentować

bolek @gabriel-maciejewski 31 lipca 2021 09:33
31 lipca 2021 10:54

To są doskonałe pytania ;-) Obawiam się, że pozostaną bez odpowiedzi...

zaloguj się by móc komentować

Andrzej-z-Gdanska @bolek
31 lipca 2021 14:10

Ciekawie się czyta o nieciekawych sprawach.

Z Wiki:

Andrzej Niemojewski herbu Rola ps. „Lambro, Lubieniec A., Rokita” (ur. 24 stycznia 1864 w Rokitnicy, zm. 3 listopada 1921 w Warszawie) – polski poeta, pisarz i publicysta okresu Młodej Polski, religioznawca oraz społecznik.
           Początkowo aktywny socjalista, działacz PPS, organizator akcji oświatowych. W 1899 roku został aresztowany przez władze carskie. W trakcie rewolucji 1905 roku rzecznik strajku szkolnego. Po rewolucji poróżnił się z socjalistami, przechodząc na pozycje nacjonalistyczne i antysemickie. W latach 1906–1913 był działaczem Towarzystwa Kultury Polskiej.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Andrzej_Niemojewski

PS

W linku powyższym jest bardzo dużo linków do jego "dzieł" zdigitalizowanych w Polonie. Jest tego dużo w porównaniu z innymi ludźmi opisywanymi w Wiki.

zaloguj się by móc komentować

bolek @Andrzej-z-Gdanska 31 lipca 2021 14:10
31 lipca 2021 15:45

Nie studiowałem dokładnie tego co jest na wiki, poza tym wydaje mi się, że więcej można się o nim dowiedzieć z gawędy Jerzego ;-)

Fundamentalne pytanie to kto go sponsorował? Może jak będzie więcej czasu to się "poskrobie" i wpadnie na jakiś trop...

zaloguj się by móc komentować

Paris @bolek
1 sierpnia 2021 13:17

Super  extra  sa  te  wspomnienia,...

...  a  czytam   je  "jednym  tchem"...  dzieki  wielkie,  Panie  Bolku   !!!

 

zaloguj się by móc komentować

bolek @Paris 1 sierpnia 2021 13:17
2 sierpnia 2021 06:53

Super! Również dziękuję.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować